Dzień 11–12: O deszczu i niespodziankach
11. Moortown – Thirsk – Northallerton – Haswell (137 km); 12. Haswell – Newcastle upon Tyne – Warkworth (86 km)
W niedzielę przez większość dnia myślałem, że nie będzie o czym pisać. O ja naiwny!
Wyspałem się w prawdziwym łóżku, zebrałem dość sprawnie, zjadłem angielskie śniadanie i o 10 byłem już w trasie. Dobrze mi się jechało, boczne drogi, pogoda dobra, nawet słonecznie. O 15 byłem w Thirsk, kończącym jeden z odcinków trasy (nawet się załapałem na lokalny targ rękodzieła), więc pomyślałem, że skoro zrobiłem prawie cały odcinek nie bardzo wiedząc kiedy, to może machnę jeszcze drugi? No i ruszyłem dalej.
W Northallerton spadł deszcz. Pokropiło trochę i po paru minutach przestało. To było spójne z moją interpretacją prognozy pogody, zgodnie z którą powinno padać z przerwami i niezbyt intensywnie; nadziei dodawał mi fakt, że powietrze było wprawdzie parne i niebo zaciągnęło się chmurami, ale nie groźnymi cumulonimbusami, tylko takimi bladostalowymi. Jechałem dalej. Po drodze napadało na mnie jeszcze raz, tym razem trochę intensywniej, ale krócej, tak że wyschłem równie szybko.
Koło 18:30 zacząłem rozglądać się za noclegiem. Zdecydowałem się na obozowanie na farmie, trochę ponad 30 km dalej, kilka kilometrów na wschód od linii szlaku; zadzwoniłem: tak, jest miejsce, można przyjechać póżno, nie ma problemu (nauczony doświadczeniem z Szekspirogrodu teraz zawsze dzwonię). Odbiłem od szlaku i kazałem Google Maps poprowadzić się najkrótszą drogą. I tu przyszło pierwsze zaskoczenie.
GMaps lubi wybierać główne drogi, nawet jak się mu powie, że jedzie się rowerem, ale tym razem było inaczej. Wtarabaniłem się na jakąś boczną dróżkę asfaltową, na której asfalt się po chwili skończył i zaczął się wyboisty szuter; po kilkuset metrach dojechałem do dead-endu: koniec dróżki, jakieś bramy i zabudowania. Przyjrzałem się bliżej. Okazało się, że tam, gdzie się kończył ten asfalt, należało wjechać na teren jakiegoś parkingu i wylawirować między nieczynnymi już o tej porze kawiarniami, by wylądować na dawnym peronie kolejowym. Dołem zaś, prosto jak strzelił na północ, prawie do samego kempingu, biegła NCN 1.
Jak już wiecie, takie trasy uruchamiają we mnie mieszankę zachwytu i żalu, z przewagą tego pierwszego. Tym razem z lekką domieszką niepokoju, bo nie da się po takiej drodze jechać takim tempem jak po asfalcie, więc wiedziałem już, że dotrę o zmierzchu. Nie spieszyłem się więc bardzo, zadzwoniłem, że będę później, robiłem zdjęcia. I wtedy, może kwadrans później, rozpadało się. Tym razem na dobre.
To nawet nie była ulewa, po prostu zwykły, długotrwały deszcz, to słabnący, to przybierający na sile. Te ostatnie 25 km to było oryginalne doświadczenie. Ściemniło się, widzialność spadła (ale nie na tyle, żebym nie widział drogi przed sobą, więc nawet nie wyjmowałem oświetlenia) i ani mi w głowie było podziwianie widoków: byłem mokry do ostatniej nitki, rozgrzany ruchem, cały skupiony na jechaniu, uważaniu na otoczenie i martwieniu się, jak ja się w takich warunkach rozbiję.
Na miejscu okazało się, że pole jest niewielkie, a na środku stoi zadaszona altanka, pod którą jest grill i jakieś ogrodowe krzesła. Gdyby nie ona, miałbym większy problem. A tak mogłem unikając deszczu wyjąć namiot, włożyć pałąki, zawiązać co trzeba i czekać, aż trochę na chwilę ustanie, żeby ekspresowo rozstawić sypialnię, zarzucić tropik, ponaciągać i poprzybijać szpilki – a czekając zrobić sobie herbatę i założyć coś ciepłego i suchego. Udało się połowicznie, bo sypialnia i tak porządnie zmokła i potrzebowałem powycierać kałuże, ale jak już wlazłem do środka, to nic mi się na głowę nie lało, a materac robił robotę w kwestii izolacji od wilgotnawej podłogi.
Padało całą noc. To nie była bardzo odpoczynkowa noc, ale trochę spałem. Nad ranem, kiedy już się wypogodziło, wstałem na siku i jeszcze jedną herbatę, założyłem jeszcze coś ciepłego i poszedłem spać dalej. Wyruszyłem bardzo późno nawet jak na moje standardy, ale za to zdążyłem wszystko porządnie wysuszyć.
Dziś najbardziej imponującym widokowo punktem programu było Newcastle. Pięknie położone, z rewelacyjną panoramą z mostu nad Tyne; a w mieście – i gwarne deptaki ze sklepami i kawiarniami, i mnóstwo zieleni, i spokojne uliczki zacienione drzewami z obu stron. To ostatnie duże miasto w Anglii na mojej trasie. Teraz będą małe nadmorskie kurorty w Northumberland, a potem już Szkocja i Edynburg, gdzie przy dobrych wiatrach powinienem dotrzeć w środę po południu.
Znowu nawigowałem się dziś Google Maps do dotarcia do noclegu. I znowu sprezentował mi niespodziankę na koniec dnia. Zgadnijcie jaką? Wąska dróżka, stromy, wijący się zjazd do rzeczki, a na niej (tadam!) bród.
Zdjąć buty i skarpetki, podkasać spodenki, zostawić rower na brzegu, przejść najpierw na lekko z butami i plecaczkiem sznurkowym, sondując drogę, zostawić na drugim brzegu, wrócić, odczepić sakwy, przenieść sakwy, zostawić, wrócić po rower, podnieść rower, wejść z nim do wody, zauważyć samochody z naprzeciwka, wycofać się, poczekać aż przejadą, przejść z rowerem, osuszyć nogi jak się da, wzuć buty, założyć sakwy i pojechać dalej. No-brainer, nawet fajnie było i woda ciepła, ale nie chcę tego jutro powtarzać.
A ostatnią przykrą niespodziankę sprawił mi namiot. Za bardzo próbowałem naciągnąć sypialnię i urwał mu się krytyczny kawałek materiału, taki sztywny, przymocowany do podłogi, z otworem, w który wtyka się koniec pałąka. W tym momencie boleśnie uświadomiłem sobie, czego nie zabrałem. Dacie wiarę, że nie mam ani igły z nitką, ani nawet taśmy scotcha, a ostatni raz szyłem coś ze ćwierć wieku temu i nie pamiętam, jak to się robi? Na szczęście z pomocą przyszli sąsiedzi z namiotu obok, wyposażeni zarówno w narzędzia, jak i umiejętności, dzięki czemu mam to prowizorycznie zszyte, namiot rozbity normalnie i mogę do Was pisać ze śpiwora.
Dobranoc. A właściwie dzień dobry, bo wysyłkę ustawiam na rano.