Stało się: rozchorowałem się.
Zwinąłem się rano bezproblemowo, ruszyłem krótko po 10, zjadłszy tylko małą przegryzkę zamiast śniadania, i wypatrywałem pubu albo jakiejś kafejki. Jechało mi się niesporo, ale składałem to zrazu na karb braku porządnego śniadania. Jednak kiedy się znowu rozpadało, bolała mnie już głowa i wiedziałem, że zaczyna mi się jakaś infekcja. Pub znalazłem w Longhoughton („The Running Fox”), zjadłem coś, wypiłem dużo herbaty, zażyłem uderzeniową dawkę ibuprofenu i polopiryny i czekam, aż przestanie padać. Piszę to o 16, prognoza mówi, że za jakąś godzinę deszcz powinien zelżeć, a za dwie-trzy ustać zupełnie. Wykosztowałem się na nocleg w hotelu, do którego mam jakieś 20 km, więc jak przestanie padać, to powinienem się tam spokojnie dotelepać.
Dziś więc dzień półwypoczynkowy, z niewielką odległością. Zobaczymy, jak się poczuję jutro. Nie tracę nadziei, że uda się szybko zwalczyć choróbsko i pojadę dalej normalnie. A skoro niewiele dziś wieści z trasy, to może czas na obiecaną notkę o tym, jak powstaje ten newsletter. Przy okazji będzie o apkach na telefon, które przydają mi się w podróży.
Gdybym chciał cały ten tekst wklepywać na ekranowej klawiaturze smartfona, to po jednym odcinku odpadłaby mi jedna dłoń – ta, która trzyma telefon – a zaraz po niej druga, ta klepiąca w klawiaturkę i bez przerwy poprawiająca literówki albo walcząca z autokorektą. Wolałbym nie. Więc wśród wielu innych małych szpargałów wożę ze sobą miniaturowy komputer. Konkretnie GPD Micro PC, zwany pieszczotliwie karyplem.
Mam o karyplu i historii jego pozyskania osobną notkę na angielskim blogu, więc po prostu odeślę Was tam. Magda Derwojedowa pytała, jakie jest praktyczne zastosowanie takiego urządzonka. No więc na przykład takie. Emacs jest znacznie lepszą maszyną do pisania niż cokolwiek dostępnego na iPhonie, a po odrobinie przyzwyczajenia można na karyplu pisać zaskakująco wygodnie. O ile ma się pod ręką stół albo coś w tym stylu, żeby było go gdzie postawić. Ale nawet w namiocie (w którym, przypominam, nie da się siedzieć) przy odpowiednim podparciu głowy i przedramion można karypla trzymać oburącz i obsługiwać kciukami. To jest mniej wygodne niż zwykła siedząca pozycja, ale nadal wolę to niż telefon.
No właśnie, iOS. Wziąłem ajfona, bo to mój główny telefon, ale używanie go z ekosystemem innym niż Apple jest pewną mordęgą – karypel działa pod Linuksem (ma też Windowsa 10, którego jednak nie używam). Jak spróbowałem podłączyć telefon do karypla kabelkiem, to niby pokazał mi listę zdjęć, ale próba obejrzenia jednego konkretnego zdjęcia… wyłączyła komputer. Pewnie jakiś błąd w libimobiledevice
. Potrzebowałem więc radzić sobie inaczej.
Żeby przerzucić zdjęcia na karypla bez kabelka, używam jednego z rozlicznych programów do kopiowania plików przez Wi-Fi. Ten akurat się nazywa „File Transfer App”; nie żebym go jakoś szczególnie polecał, po prostu przetestowałem kilka i wszystkie działają tak samo: uruchamiają serwer, na który trzeba wejść z karypla podłączonego do tej samej sieci i można ściągnąć zdjęcia przeglądarką. Wszystkie te programy mają też ten sam problem: musi być jakieś Wi-Fi. Jeśli iPhone udostępnia internet karyplowi, będąc dlań hotspotem, to to nie działa. Przez pierwsze kilka dni radziłem sobie zrzucając fotki przez SFTP na mój serwerek i stamtąd na karypla, ale pchanie ich trzy razy (bo jeszcze Substack) przez sieć mobilną w roamingu jest suboptymalne, chociaż mam sporo transferu. Po jakimś czasie wykombinowałem jednak, że przecież to karypel może być access-pointem dla iPhone’a w trybie peer-to-peer. To nic, że nie ma w takiej konfiguracji Internetu – zgrywanie fotek działa dobrze.
Jest jednak jeszcze jeden problem: iPhone zapisuje zdjęcia w formacie HEIC, którego Linux nie rozumie. Potrzebowałem zainstalować odnośny konwerter (heif-convert
z debianowego/ubuntowego pakietu libheif-examples
). Teraz robię więc tak: piszę notkę w Emacsie, wybieram zdjęcia na telefonie, zrzucam na karypla w sposób wyżej opisany, konwertuję heif-convertem na jpg, zmniejszam wynikowe jpg-i imagemagickiem (do 30% pierwotnej wielkości – newsletter i tak by nie uciągnął zdjęć 4K), wklejam tekst do edytora Substacka, dodaję galerie i podpisy i wysyłam. Mam ten proces na wpół oskryptowany, ale mi się nie chce skryptować całkowicie.
Na kempingach nie jest łatwo o prąd, więc zaopatrzyłem się w pojemnego powerbanka, z którego mogę ładować karypla albo telefon. Karypel trzyma 4-5 godzin na baterii. Wystarcza na napisanie dwóch-trzech notek, a jeszcze można robić inne rzeczy, które mi się akurat przypomną. Dzisiaj załatwiłem księgowość, o czym w końcu zapomniałem przed wyjazdem. Myślałem też, że będę trochę programować (tak, A., pamiętam o Tobie), ale to tempo nawet przy trzech tygodniach jest dla mnie na tyle forsowne, że nie starcza mi energii na myślenie. Potrzebowałbym je zmniejszyć i się trochę inaczej zorganizować, żeby zostać cyfrowym wagabundą.
Trasy od Andy’ego Johnsona mam w dwudziestu dziewięciu plikach .gpx (tak naprawdę jest ich więcej, bo trasa ma kilka wariantów). Nie przepadam za Stravą, z Cyclemeterem też dałem sobie spokój, bo się wywalał – i w drodze moim głównym nawigatorem jest GPX Viewer, który robi dokładnie to, co ma w nazwie, i robi to dobrze. Odległości nie zliczam na bieżąco: podsumowuję je na koniec dnia na bazie kawałków faktycznie przejechanych tras z gpx-ów (używam GPX Studio do sprawdzania dystansów cząstkowych) i tych podawanych przez Google Maps w kwestii dojazdu do noclegów.
[Dopisek 22:10:] Dotarłem spokojnie na miejsce, oporządziłem się, wziąłem długi prysznic, spłukując z siebie tak na oko 75% złego samopoczucia, zjadłem kolację i czuję się znacznie lepiej. Jest szansa, że rano będę jak nowy.