Dzień 14: Przejdziem Anglię, wjedziem w Szkocję, będziem kuzynami
Beadnell – Seahouses – Berwick-upon-Tweed – Eyemouth – East Linton (109 km) 🚗 Bents
Lekarstwa zadziałały, odpoczynek, dobre żarcie i wygodne łóżko też i rano czułem się jak nowo narodzony. Ruszyłem po śniadaniu. Miałem chytry plan, żeby dziś też spać pod dachem, w komfortowych warunkach i to za £0. Wczorajsze choróbsko trochę pokrzyżowało ten plan, ale dzięki uprzejmości dobrych ludzi koniec końców się udało.
Skoro – pomyślałem – aspekt towarzyski wyprawy ma już precedens w postaci drinków w Derby, dlaczego by go nie pociągnąć dalej i nie odwiedzić (czytaj: wbić na noc do) któregoś z moich kuzynów, którzy mieszkają pod Edynburgiem? Nie widzieliśmy się szyberdziesiąt lat, detour nie byłby długi, gdybym wczoraj zanotował typowy dziennny dystans, to spokojnie dziś wieczorem bym dojechał. Wczoraj wyszło jak wyszło, ale Paweł zaofiarował się, że podjedzie po mnie pikapem i zabierze mnie z rowerem. Dzięki temu miałem przemiły wieczór rodzinny. I powiem Wam, że różnych rzeczy się spodziewałem, ale tego, że na wakacjach w Szkocji będę jadł na kolację schaboszczaka, to się nie spodziewałem. :)
To oznacza, że części drogi nie pokonałem siłą własnych nóg. Czy to cheating? Sami oceńcie. Gdybym jechał planowo, to z East Linton, gdzie podjął mnie Paweł, potrzebowałbym przebić się przez Edynburg do South Queensferry, południowego krańca mostu przez zatokę Firth of Forth. To jest około 58 km. Tymczasem z Bents pod Livingston, gdzie Paweł mieszka i skąd do Was piszę, do mostu potrzebuję dojechać tak czy owak, tyle że od drugiej strony – i mam najkrótszą drogą jakieś 30 km. Ścinam więc odległość o niecałe 30 km, a myślę, że poszukam trasy trochę dłuższej, za to jak najbardziej odseparowanej od ruchu samochodowego.
A dzisiejsza trasa wyszła różnorodna. Zaczęło się od Seahouses, małego nadmorskiego miasteczka. Potem wjechałem trochę bardziej w ląd, bocznymi drogami cały czas mniej więcej równolegle do głównej A1, choć przecinając ją kilka razy. Wiatr wiał mi przeważnie od ukosa w twarz (na szczęście umiarkowany, nie taki jak w Kornwalii) i było dość nierówno – trasa to wspinała się, to zjeżdżała z powrotem na poziom morza. W którymś momencie przegapiłem skręt i wpakowałem się na groblę wiodącą na Holy Island, nieprzejezdną przy przypływach; na szczęście zauważyłem błąd i wycofałem się w porę, tracąc może kilkanaście minut (a wjazd na groblę przez morze zawsze na propsie). Należało skręcić w NCN 1, która od tego momentu prowadziła przez łąki i pastwiska wąską, czasem ledwie dostrzegalną ścieżką. Owce boją się roweru i uciekają.
Przelotny deszcz zmoczył mnie dwa razy. Przejechałem Berwick, o 16 przekroczyłem granicę angielsko-szkocką i znowu zjechałem do morza, do Eyemouth. Stamtąd droga zaczęła się powoli, stopniowo wspinać. Pod górę, pod górę, pod górę i pod wiatr, na niskim przełożeniu. Potem zobaczyłem na profilu wysokościowym, że wjechałem na ponad 200 m n.p.m., mijając szczyt Meikle Black Law. I kiedy droga wreszcie osiągnęła lokalne maksimum i zaczęła opadać, otworzył się niesamowity widok.
Długi zjazd, puściutka droga i cały świat na dłoni: skąpane w popołudniowym słońcu wielkie połacie łąk i traw, opadające ku morzu zrazu łagodnie, by potem zatrzymać się na brzegu stromych klifów, między którymi, w dole, schowała się zaciszna zatoczka. Trudno to oddać na zdjęciach. Ten widok, kilka kilometrów przed Cockburnspath, może śmiało iść w szranki z najpiękniejszymi do tej pory. Cieszyłem się, że wiatr mi wieje w twarz i nie zjeżdżam szybko. (Potem zjechałem na dół do tej zatoczki i znowu trzeba było się wspinać. Se la wi.)
Reszta mniej spektakularna, znów boczne drogi i ścieżki na terenach przemysłowych – raz nawet minąłem wysypisko śmieci. Ale i tak było fajnie. :)