Dzień 16: O szkockich skojarzeniach i drugim najlepszym miejscu na świecie
Dron – Perth – Pitlochry – Drumochter Pass – Dalwhinnie (111 km)
Jadę przez Szkocję, więc i myślę o Szkocji. Z czym Wam się kojarzy Szkocja? Zastanówcie się w cichości ducha, a potem przeczytajcie, z czym się kojarzy mnie.
Z pogodą, deszczową i zmienną. Szkockie przysłowie mówi: „jak ci się nie podoba pogoda, poczekaj pięć minut”. Są takie dni, kiedy to zupełnie się nie sprawdza, jak wczoraj, kiedy cały czas świeciło słońce i było ciepło; dziś dla odmiany miałem modelową ilustrację. Cały czas pochmurno, pada – nie pada – pada – nie pada – pada… jak w starym dowcipie o kierunkowskazie. Na koniec dnia rozpadało się na dobre i właściciel hostelu, w którym dziś nocuję (o tym jeszcze będzie), rzekł na powitanie: „lovely weather, eh? Welcome to Scotland!” Przypomina mi się też pewien Szkot spotkany dawno temu na górskim szlaku w słotną pogodę, który skomentował: „this? This is just a wee shower!”.
Z kiltami, dudami i whisky. To te części szkockiej kultury, które obserwuję z fascynacją, ale i pewną nieufnością. Chociaż mam w znajomych kilku entuzjastów kiltów i whisky (cześć, Tomasz), więc może się w końcu przekonam. Tu w Dalwhinnie jest destylarnia – rozważam pozyskanie lokalnej butelczyny na pamiątkę.
Z jedzeniem. Przede wszystkim ze sławnym haggisem, czyli tutejszą odmianą kaszanki (o szczegółach technicznych wolę nie wiedzieć). Jeszcze nie jadłem haggisu na tej wyprawie, ale wszystko przede mną. Ale też z ciastkami – szkockie kruche ciasteczka, shortbreads, to jedne z moich ulubionych, a kto zna mnie bliżej, ten wie, że jestem ciasteczkowym potworem i zjadam każde ciastka w ilościach niemal nieograniczonych. I wreszcie – to brzmi jak miejska legenda, ale czytałem o tym bodaj w przewodniku Lonely Planet – ze szkockim specjałem, czyli batonikiem Mars smażonym na głębokim oleju, podobno do dostania w Fort William. Chyba nie spróbuję. Chyba nie polecam.
Z językami. Angielski jest oczywisty, ale nie każdy wie, że Szkocja ma jeszcze oprócz tego dwa inne rodzime języki. Jednym jest scots (zwany też czasem lowland scots), który wyewoluował ze średnioangielskiego, ale nabrał własnej charakterystycznej fonetyki i słownictwa i trudno go zrozumieć, zwłaszcza ze słuchu, nawet gdy zna się dobrze angielski. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że scots do angielskiego ma się mniej więcej jak śląski do polskiego. Drugi to szkocki gaelicki, język bardzo stary, wywodzący się w prostej linii od mowy dawnych Iroszkotów, bardzo przypominający irlandzki i tak jak on zagrożony wyginięciem. Po gaelicku w głównej części Szkocji prawie już nikt dziś nie mówi, tylko gdzieniegdzie w Highlands – mało ludnej, górzystej części Szkocji, skąd do Was piszę – spotkać można jego rodzimych użytkowników, a najwięcej jest ich na Hebrydach Zewnętrznych, gdzie na South Uist lata temu grupka miłych babć z lokalnego gaelickiego kółka różańcowego zaprosiła mnie na ciasteczko. Mimo małej popularności oba języki są uważane za część szkockiego dziedzictwa narodowego i można je spotkać na rozmaitych znakach w przestrzeni publicznej.
Z poezją. Zwłaszcza z Robertem Burnsem, który jeden zrobił dla szkockiej poezji więcej, niż dla polskiej Mickiewicz, Słowacki i Krasiński razem wzięci. Narodowy poeta Szkocji, piszący w dialekcie gdzieś pomiędzy scots a standardowym angielskim. Kto słyszał kiedykolwiek, choćby na jakimś filmie, „Auld Lang Syne”, ten twórczość Burnsa kojarzy (to stara tradycyjna pieśń, ale redakcja słów należy do niego). Słynny jest jego wiersz „Address to a Haggis” ku czci potrawy, o której już wspominałem, recytowany tradycyjnie na wieczorkach burnsowskich upamiętniających poetę (istnieje specjalny formalny rytuał, który przewiduje dokładnie, w którym momencie recytacji należy haggis wnieść i ułożyć na stole, a w którym rozciąć). Ja najbardziej lubię „Do myszy”, o rolniku orzącym pole, który napotkawszy mysią norkę, która zaraz przestanie istnieć, wygłasza pod adresem lokatorki tejże norki wzruszającą przemowę. Tytuł „Myszy i ludzi” Steinbecka jest cytatem z tego wiersza.
I wreszcie kojarzy mi się Szkocja z górami. Grampiany, z pasmem Cairngorms na czele, do najwyższych nie należą (Ben Nevis, najwyższy szczyt Szkocji i całego UK, ma 1345 m n.p.m.), a mimo to są Szkoci dumni ze swoich gór i kochają je. I chyba rozumiem dlaczego. Nagie, kamienisto-trawiaste, tchnące surowym pięknem szczyty są odludne i trudno dostępne (zwłaszcza przy typowej szkockiej pogodzie). Szlaków turystycznych prawie nie ma, a te, które są, oznaczono kopczykami, które łatwo przeoczyć, zwłaszcza we mgle. Żeby sprawnie się po nich poruszać, trzeba być naprawdę wytrawnym piechurem, i prawie nie spotyka się tam ceprów znanych z drogi do Morskiego Oka. Zapaleńcy włażą na wszystkie te niewysokie szczyty, zwłaszcza te mierzące więcej niż 3000 stóp (ok. 900 m) zwane „Munros” od nazwiska faceta, który pierwszy je skatalogował.
Są w szkockich górach też schroniska. Ale nie takie jak u nas. Nazywają się „bothies” (l.poj. „bothy”) i mają postać zwykłej, małej chatki, bez prądu, toalety i wygód; jest tam ledwo prycza (lub kilka), gdzie strudzony wędrowiec może rozłożyć śpiwór i przespać się osłonięty od deszczu i wiatru. Za toaletę robi łopata, którą w razie konieczności należy wynieść kawałek dalej, wykopać mały dołek, zrobić do dołka co swoje i zakopać z powrotem. Bothies można znaleźć w różnych, czasem najbardziej niedostępnych miejscach szkockich gór. Opiekuje się nimi specjalne stowarzyszenie, Mountain Bothies Association, które nawet strzeże lokalizacji niektórych chatek: próżno ich szukać na mapach – kto ma wiedzieć, ten wie.
Podobno na ścianie w Ryvoan Bothy wisi wiersz nieznanego autorstwa, który przytoczę tu w całości za stroną MBA:
„Dziś wyjeżdżam w nocy z Euston, łapię pociąg siódma trzy i w Perth od samego rana wzgórza zamigoczą mi…” Tak mi się to śpiewa w głowie. Godziny odjazdu nocnego pociągu z Londynu Euston do Inverness fluktuują, ale nadal to jest mniej więcej siódma–ósma wieczorem. O podobnej porze wyrusza z Inverness pociąg w drugą stronę, którym będę jechał za kilka dni.
Dziś przejeżdżałem przez Perth, turlając się przez park nad rzeką Tey, i wypatrywałem wzgórz, ale bezskutecznie – zamigotały mi dopiero przed Pitlochry, gdzie zjadłem późny lunch i podkarmiłem telefon. Prognoza zapowiadała intensywniejszy deszcz wieczorem, więc popatrzyłem, czy można gdzieś nocować tanio pod dachem, i znalazłem: The Old School Hostel, niezależny (tzn. nienależący do zacnej skądinąd sieci Scottish Youth Hostels Association) hostelik w Dalwhinnie, kilkadziesiąt kilometrów dalej. Tak, powiedział miły głos w słuchawce, jest łóżko, żaden problem, możesz być o dziewiątej wieczorem.
Był jednakowoż kruczek: do pokonania miałem odcinek POD GÓRĘ. Pitlochry leży na wysokości około 100 m n.p.m., a potrzebowałem wspiąć się na przełęcz Drumochter (462 m n.p.m.), najwyższy dotychczas podjazd na całej trasie. Dam radę – myślałem – ale co się zmęczę, to moje. Ruszyłem. Trasa (NCN 77) prowadziła cały czas mniej więcej równolegle do głównej drogi A9, czasem się do niej przytulając albo wręcz stanowiąc jej pobocze, częściej będąc szeroką rowerostradą, zawsze jednak w całkowitym oddzieleniu od ruchu samochodowego. Przez kilka pierwszych wiosek było dość płasko, ale potem wioski się skończyły i zaczęło się całkowite bezludzie, jeśli nie liczyć aut śmigających A9-tką. I moim oczom ukazał się taki komunikat:
Wtedy padało już całkiem intensywnie i byłem cały mokry, ale nie było mi zimno. Szybko okazało się też, że ten podjazd mimo wysokości nie jest najgorszy, a wręcz jedzie się przyjemnie. To nie był jeden z tych krótkich a stromych odcinków o nachyleniu 15+%, które trzeba mozolnie brać na najwolniejszym przełożeniu albo nie dać rady i prowadzić rower. Było cały czas pod górę, ale łagodnie i mniej więcej jednostajnie. W efekcie jechałem sobie spokojnie, cieszyłem się własnym towarzystwem i zachwycałem to lasami, to płynącą w dole rzeką, to pociągami przejeżdżającymi równoległą linią kolejową, to wreszcie zamglonymi szczytami, kiedy już dojechałem ponad granicę lasu.
Deszcz nie przeszkadzał mi zbytnio. Są dwa rodzaje dni wyprawowych i z każdym wiąże się inny rodzaj funu. Pierwszy to dzień otwarty, gwarantujący niespodziankę w postaci noclegu, oferujący możliwości już to leniwienia się kilka godzin w jednym miejscu, już to rozbicia się na polance, która akurat się człowiekowi spodoba. Kiedy zaś zarezerwuje się spanie kilkadziesiąt km dalej, dzień robi się zamknięty i pojawia się Cel. Niestraszna wtedy plucha, mgła i wiatr, bo wiadomo, że na zmokniętą i zziębniętą osobę czeka u Celu łóżko, prysznic i ciepła herbata.
Kiedy dojechałem do Celu, Lee, gospodarz tego miejsca, zaprowadził mnie do szopy na rowery, a potem do budynku właściwego. A tam, w sali wspólnej, w kominku płonął prawdziwy, żywy, trzaskający ogień. Lee rozstawił koło kominka suszarkę, żebym mógł wysuszyć wszystko (łącznie z namiotem, choć ten akurat suszy się gdzie indziej – zwijałem się rano już po pierwszej mżawce i tropik był cały mokry) i pobrał opłatę.
Zapłaciłem £22. Słownie: DWADZIEŚCIA DWA FUNTY. Przypominam dla porównania, że jeden z kempingów kosztował £20, a za noc w ekskluzywnym hotelu w Beadnell zapłaciłem ponad £140. I wiecie co? Chromolić ekskluzywne hotele. Dalwhinnie Old School Hostel jest (zaraz po Domu) drugim najlepszym miejscem na ziemi. Powtarzam, Dalwhinnie Old School Hostel, Ben Alder Rd, Dalwhinnie PH19 1AB. Gdybym mógł, dałbym mu 15/10. Tu jest ciepło, sucho, czysto, przytulnie, prysznice są nowe, jest kuchnia, gdzie można sobie zrobić herbatę albo coś ugotować, łóżka wyglądają na wygodne, ale jeszcze nie sprawdzałem, są książki, a przez okno kuchni widać stację kolejową i można sokolim okiem wypatrzyć, o której następny pociąg. Jestem szczęśliwy.
Gdybym miał więcej czasu, zadekowałbym się tu na kilka dni. Ale jutro jak raz pogoda ma być znowu słoneczna, więc chyba jednak pojadę dalej. W sobotę wieczorem powinienem dotrzeć do Inverness, co zostawia mi pełne trzy dni na północne rubieże wyspy do samego John o’ Groats. Mam w sprawie tego ostatniego odcinka decyzję do podjęcia, ale o tym napiszę Wam następnym razem.
A teraz wrzucę ten chyba najdłuższy do tej pory odcinek na Substacka, ustawię publikację na rano i pójdę testować to łóżko.