Zgodnie z planem dojechałem do Inverness. No, prawie: przykampiłem w lesie na peryferiach miasta, skąd do centrum jest jakieś 6 km. Słońce było jeszcze wysoko i mogłem spokojnie jechać dalej i rozbić się gdzieś za miastem, ale wolałem jednak przed.
Powód jest pragmatyczny: to ostatnie duże (as in, wielkości Starachowic) miasto na trasie. Jutro niedziela, więc dużo miejsc będzie nieczynnych, ale i tak powinno być gdzie zjeść śniadanie. I się umyć – gugiel mówi, że jest w mieście basen/siłownia czynna w niedzielę od 7 i można skorzystać z prysznica. Dalej będzie ciężko o takie luksusy.
Zwłaszcza że, jak wspominałem, mam decyzję do podjęcia. Od Inverness trasa się rozdwaja. Wariant zasadniczy prowadzi dalej A9-tką na północny wschód wzdłuż wybrzeża, przez małe wioski rozsiane po tej części Szkocji. Tym razem już bez separacji od ruchu samochodowego, który jednak, mimo że to droga główna, na tym odcinku powinien być znikomy. Wariant alternatywny, dłuższy (o ok. 50 km) i dzikszy, omija A9 całkowicie. Zamiast przekraczać zatokę Dornoch Firth głównym mostem w jej wschodniej części, objeżdża ją od zachodu przez Bonar Bridge, a potem kieruje się na północ, przez Lairg, w bezludne północne rubieże, osiągając wybrzeże w Bettyhill – i potem wzdłuż wybrzeża na wschód przez Thurso do JoG. Zdaje się, że na ponad 70-kilometrowym odcinku od Lairg do Bettyhill nie ma prawie cywilizacji, żadnych wiosek czy sklepów, tylko jedna restauracja i hotel w środku niczego.
Ostatecznie wybiorę rano, którędy jechać, ale kusi mnie ta dzicz. Widmo końca trasy zagląda mi w oczy; jechałbym jeszcze (ale chcę też do domu). Poza tym jeśli wybiorę dluższą trasę, to już żodyn mi nie zarzuci, że oszukałem podwożąc się kawałek samochodem. Zobaczę jeszcze, jak z prognozą pogody. W Dalwhinnie wyglądało to kiepsko, ale ono jest otoczone górami; prognoza dla Inverness mówi, że jutro ma popadywać od południa (oby nie wcześniej, chcę zwijać suchy namiot) przez jakieś 4 godziny, a pojutrze znów bez deszczu. No ale co będzie, to będzie.
Dziś słoneczny dzień pełen wspomnień. Na trasie Aviemore, takie tutejsze Zakopane czy raczej Karpacz, gdzie kiedyś wysiedliśmy z A. z autobusu z Londynu i ruszyliśmy w góry i gdzie w lokalnej przychodni sprawnie zmieniono mi opatrunek na poparzonej ręce. Mam w sobie mnóstwo wdzięczności. Wcześniej, jeszcze w Dalwhinnie, zajrzałem do destylarni, a w Newtonmore zwiedziłem szkocki skansen ze starą szkołą i domkami.
[Dopisek 25.06:] Tak, to zdecydowanie był dobry pomysł. Zjadłem śniadanie, odświeżyłem się i jestem pokrzepiony. Jeszcze nie pada. Jadę na północ!