Dzień 18–20: O sukcesie, Holendrach, wiatrach i półdzikim krajobrazie
18. Culloden Forest – Inverness – Dingwall – Ardgay (72 km); 19. Ardgay – Bonar Bridge – Lairg – Altnaharra – Bettyhill (92 km); 20. Bettyhill – Thurso – John o’ Groats (82 km)
Dojechałem do mety! Jestem w John o’ Groats!
Nie jest tu szczególnie pięknie: ot, znak symbolizujący koniec trasy, jakieś sklepy, restauracje, hotel, B&B, a to wszystko przy jednej drodze zakończonej zatoczką z dużym parkingiem. Nazwa miejscowości pochodzi od Jana de Groot, Holendra, który w XV wieku przewoził stąd pasażerów łodzią na Orkady, widoczne stąd, z północnego wybrzeża, jak na dłoni. Podobno hotel stoi na miejscu dawnego domu owego Holendra.
Notka z podsumowaniem całej wycieczki będzie później, a na razie relacja z ostatnich trzech dni jazdy. Dziś pisze mi się znacznie wygodniej: z okazji ukończenia wyzwania zrobiłem sobie prezent w postaci jeszcze jednego noclegu pod dachem, tym razem w lokalnym B&B. I bardzo dobrze, bo lało prawie cały dzień i do słynnego znaku-drogowskazu dotarłem cały mokry i z chlupoczącymi butami, acz szczęśliwy.
Na drinkach w Derby Liya zapytała mnie, czego się nauczyłem na wyprawie. Różne odpowiedzi mi się plątały po głowie, ale dziś króluje wśród nich jedna myśl: rowerzystom na długie wyprawy należy życzyć pomyślnych wiatrów. Najdosłowniej tak jak żeglarzom. Bo to wiatr, bardziej niż jakikolwiek bądź inny składnik pogody, bardziej niż temperatura, słońce, deszcz, podjazdy i zjazdy – decyduje o tym, czy droga jest samą przyjemnością, czy dużym, niewdzięcznym wysiłkiem.
Przez te dwadzieścia dni ledwo zacząłem łapać specyfikę wiatrów i tego, w jaki sposób w połączeniu z ukształtowaniem terenu one wpływają na łatwość bądź trudność jazdy. Nadal trudno mi to wyczuć. Kiedy wieje wprost w plecy lub w twarz, sprawa jest jeszcze dość prosta, ale przy bocznym wietrze bywa bardzo różnie. Nawet kiedy, dajmy na to, jedzie się na północ a wieje z SE, lokalne podmuchy i zawirowania potrafią nieźle napsuć krwi. Mniej czuje się wiatr w miastach, lasach czy wąwozach, bardziej blisko wybrzeża, na otwartych przestrzeniach – ulga potrafi być zauważalna, kiedy mija się od zawietrznej górę, na której impet mas powietrza trochę hamuje. Chyba że nie hamuje i akurat trafi się na korytarz powietrzny. Czasem drobna zmiana nachylenia potrafi też sprawiać różnicę, tak że pozornie płaska droga może być albo bułką z masłem, albo straszną upierdliwością, i trudno powiedzieć dlaczego.
Wszystko to sprawia, że trudno mi było zgadnąć, jak rozplanuję te trzy ostatnie dni. Tak jak Wam pisałem w poprzedniej notce, ostatecznie zdecydowałem się na wariant dłuższy i dzikszy. Jego trasy opracowane przez Andy’ego podzielone są na trzy odcinki, kolejno od Inverness do Bonar Bridge, potem do Bettyhill i wreszcie na metę w JOG. Zrazu kombinowałem, że może dam radę w chmurną, ponurą niedzielę dojechać aż pod Lairg, gdzie mógłbym zjeść coś w poniedziałek rano i zacząć dzień od wjechania w dzicz. A gdzie tam!
Śniadanie w Inverness zgodnie z planem, acz dość późne; wyjeżdżałem stamtąd już koło południa. Za mostem Kessock Bridge początkowo droga prowadziła poboczami wzdłuż A9, jak wcześniej, i przy tej okazji cieszyłem się, że od niej odbiję, bo ruch był nadal naprawdę spory (potem doczytałem, że tak jest aż do Tain i dopiero potem słabnie). W Tore pożegnałem główną drogę i ruszyłem mniejszymi ulicami w stronę Dingwall, gdzie pod ostatnim dużym Tesco na trasie znalazłem ni mniej, ni więcej, tylko paczkomat® InPostu® (ups, deklinacja!) – jedyny, jaki mi się trafił w ogóle! – i bogaty wybór swojskich wędlin. A samo Tesco wita klientów po gaelicku. Fajne kombo.
Z Dingwall droga wspięła się pod górę i zaczęła trawersować zbocza różnych drobnych szczytów i szczycików, których, jak się okazało, jest na północy nadal sporo. Wiatr zaś się wzmógł i dał mi nieźle w kość. Było co podziwiać, ale skupiałem się na zasuwaniu do przodu i prawie nie robiłem zdjęć, z wyjątkiem spektakularnego zjazdu pod wieczór; myśl o obozowaniu pod Lairg porzuciłem szybko i koniec końców nie osiągnąłem nawet Bonar Bridge – znalazłem dogodny lasek, Gearchoille Community Wood, tuż przed Ardgay, i rozbiłem namiot przy ścieżce. Kiedy się rozstawiałem, minęło mnie kilkoro spacerowiczów z psami; nikt nie protestował, za to psy mnie obwąchały, a osoby zagadnęły, że miłe miejsce na nocleg i skąd jestem, i życzyły mi spokojnej nocy. Można? Można. Lubię Szkocję, mówiłem już?
W sobotę dzień wstał znów słoneczny, zgodnie z prognozą. Przy czym tutaj „słoneczny” oznacza „na błękicie nieba tu i ówdzie gromadzą się groźne chmurzyska, więc jak wiatr ci nie będzie sprzyjać, to i tak zmokniesz”. Na szczęście nie zmokłem, ale wiatr nie ułatwiał zadania i jechało się na początku trudno. W Costcutterze w Lairg (przy którym stacja benzynowa z napisem „uwaga, ostatnia szansa na tankowanie przez 44 mile!”) uzupełniłem zapasy, a kawałek dalej, w kawiarence z widokiem na Loch Shin, zjadłem lunch. A potem ruszyłem przez środek niczego. Przynajmniej teoretycznie.
No, dzikim krajem to bym tego jednak nie nazwał. Dzikie to są stepowe bezdroża w Ukrainie, ewentualnie Grenlandia czy interior Islandii, gdzie wioska o 200 mieszkańcach to już ważny ośrodek. Tu przynajmniej był prawie cały czas zasięg (i to nawet LTE); droga, choć z tych wąskich (por. odcinek z dnia 6) była cały czas asfaltowa i co jakiś czas przejeżdżał samochód, a minęło mnie nawet kilka tirów; wreszcie mimo braku sadyb za Lairg zdarzały się ślady działalności człowieka: to ogrodzenia i bramy, to znaki informacyjne, jakieś dróżki odchodzące zapewne do szop czy innych własności prywatnych. A po dwudziestu kilometrach – knajpka w środku niczego. The Crask Inn.
Nie byłem głodny, ale i tak wstąpiłem na kawę i ciastko. Jak wakacje, to wakacje. W środku przytulnie i pusto, nikogo za ladą, żadnych gości, tylko dzwonek i znak: „proszę dzwonić po obsługę”. Zadzwoniłem. Obsługa przybiegła natychmiast i mnie obszczekała na powitanie. Ta właściwa nadeszła kilka minut później, niespiesznie, bo akurat wnosili jakieś meble – ale komu by się spieszyło, jak ma takie psy? Ten duży to mistrz świata w kategorii „łagodność”.
Od Crask Inn jechało się zauważalnie łatwiej. Kilkanaście kilometrów dalej: Altnaharra. Mała wioska na odludziu, ale jest tam hotel (ponoć popularny wśród wędkarzy), restauracja, jakieś domy, kościół, szkoła, B&B, kemping. Tu już nie robiłem postoju. Potem odbiłem w boczną drogę, gdzie samochody jeździły już nie co kilka minut ale co kilkanaście, cały czas wzdłuż Loch Naver, wąskiego i długiego jak większość szkockich lochów, a potem z biegiem zasilającej go rzeki Naver aż do samego morza. Przepiękny kawałek, chyba jeden z moich ulubionych na całej trasie. Nic, tylko się zachwycać.
Zdecydowałem, że czas na porządny prysznic, i zanocowałem na kempingu w Bettyhill (urocze miasteczko, tylko trzeba podjechać pod górę – nie chciało mi się, podchodziłem). Na ostatniej prostej do noclegu niemiła niespodzianka. Złapałem kapcia w tylnej oponie! Przedostatniego dnia! A już myślałem, że dojadę do JoG bez jednego problemu z rowerem. No nic, zestaw naprawczy w dłoń, do dzieła. I znowu okazało się, że więcej szczęścia niż rozumu, bo o ile dziurę znalazłem bez problemu, to łatanie dętki to kolejna rzecz, której dawno nie ćwiczyłem i pierwsze próby spaliły na panewce, a poza tym moja pompka (tania, bodaj z Decathlonu) pompuje z trudem i niechętnie. Z pomocą przyszła rowerzystka z namiotu obok. Teraz już wiem, jaką chcę pompkę. Evo z Holandii (tak zrozumiałem Twoje imię) – jeśli kiedyś jeszcze spotkamy się na szlaku, masz u mnie kawę w dowolnej walucie.
Ta dętka nie budziła mojego zaufania, wyglądała, jakby niedługo miała się przetrzeć w innych miejscach, a zapasowej nie miałem, tylko łatki, więc dziś (deszcz, deszcz od południa) mówiłem sobie i rowerowi: byle do Thurso, do najbliższego sklepu rowerowego – chciałem wymienić tę dętkę i nie kusić losu. Dojadę czy nie dojadę? Dojechałem, porządnie zmoczony i wymęczony mimo kilku przystanków na herbatę. Rower został opatrzony, a ja zjadłem rozgrzewczy obiad w barze z daniami brytyjskimi i cejlońskimi.
Z Thurso ruszyłem koło piątej po południu, pokrzepiony i w wyraźnie lepszym humorze, choć lało nadal. Na wyjeździe spotkałem innego rowerzystę z sakwami i namiotem. „Do JOG?” „Tak.” „Ja też. Z Land’s End?” „Tak.” „Ja też! Który dzień?” „Dwunasty!” Whoa, to się nazywa tempo. Facet zajrzał jeszcze do sklepu, ale po jakimś kwadransie mnie dogonił, zrównał się ze mną i przegadaliśmy kilka kilometrów, których nawet nie zauważyłem, wymieniając się wrażeniami i trasami. Martin jechał trochę inną trasą, bliżej zachodniego wybrzeża wyspy, niby prostszą, ale robiąc detoury tu i tam i zahaczając to o Walię, to o Loch Lomond, dzięki czemu ma jeszcze więcej na liczniku niż ja (a ja mam więcej niż typowy dystans LEJOG).
Potem Martin pojechał przodem, swoim tempem, ale spotkaliśmy się jeszcze raz w samym John o’ Groats, gdzie był uprzejmy nakręcić filmik, którym zaczyna się dzisiejsza relacja. Sklepiki z pamiątkami w JoG już zamknięte, a chcę jeszcze pamiątkowy magnes, więc jeszcze jutro tam zajrzę. Potem z powrotem rowerem do Thurso; zależnie czy mi się będzie chciało, może pojadę trochę dłuższą drogą i zawadzę o Dunnet Head (najdalej na północ wysunięty przylądek Wielkiej Brytanii) lub Duncansby Head (cypel o dwie mile na wschód od JoG). O 13:40 mam pociąg do Inverness, na który szczęśliwie tydzień temu zarezerwowałem miejsce rowerowe – jak się okazało, trzeba; dobrze, że sprawdziłem w porę. Potem Caledonian Sleeper do Londynu, oddać rower, wziąć od Jane walizę i z Luton lot do domu.
A teraz jeszcze wrzucę zdjęcia, ustawię wysyłkę na rano i pójdę zażywać zasłużonego snu. Dochodzi północ. Dacie wiarę, że nie jest całkiem ciemno i widzę chmury przez okno? Nic dziwnego, zważywszy, że jestem prawie na szerokości geograficznej Sztokholmu.