Dzień −3: Plany i logistyka
Do wylotu pozostało mniej niż 40 godzin, co poznajemy po tym, że dostałem maila z WizzAir, że mogę się już odprawiać. Wydaje mi się to cokolwiek abstrakcyjne. Chyba jeszcze nie całkiem do mnie dociera, że to się naprawdę wydarzy.
Ale obiecałem Wam notkę o planach, więc oto ona.
Długo się zastanawiałem, jak ogarnąć kwestie podróżno-transportowe. Chciałem wziąć własny rower, starego wiernego Unibike’a, który zwiedził już ze mną spory kawał Europy. Tylko czym go przewieźć? Można samolotem, ale z moich doświadczeń wynika, że latanie z rowerem jest w dwie osoby wybitnie upierdliwe, a w pojedynkę mógłbym zwyczajnie nie dać rady.
Bo tak: trzeba ten rower w coś zapakować. W grę wchodzi albo specjalny pokrowiec (sztywny i pokaźnych rozmiarów – nie mam takiego, a gdybym kupił, to musiałbym go gdzieś przechować na czas wyprawy, bo nie będę przecież go ze sobą tachać przez cały jukej!), albo kartonowe pudło (do dostania za darmo w dowolnym sklepie rowerowym, ale na ogół z lotniska do sklepu jest kawałek, pudło trzeba jakoś przetransportować, niewygodnie się je tacha, nie ma gwarancji, że akurat będą takie mieć, a poza tym pudło trzeba porządnie obkleić scotchem, żeby się nie rozleciało).
A jak już się ma opakowanie, to żeby rower się doń zmieścił, trzeba spuścić powietrze z kół, odkręcić pedały, zdjąć koła i kierownicę, a na miejscu złożyć wszystko z powrotem w odwrotnej kolejności. Przerabiałem (w wariancie dwuosobowym – dziękuję, A., za wszystko), nie polecam. Głowa mnie boli na samą myśl, zwłaszcza że moje umiejętności techniczne ograniczają się do wymiany dętki, a i tak zawsze przy zakładaniu tylnego koła mam problem z naciągiem linek hamulcowych i zaglądam potem do serwisu, żeby poprawili.

Można też rower przewieźć pociągami. Jest to do zrobienia, ale jak łatwo zgadnąć, znacząco wydłuża (i podraża) podróż. Najwygodniejsze połączenie Warszawa–Londyn, o którym wiem, to chyba w tej chwili ekspres do Berlina, tam przesiadka w nocny pociąg do Brukseli, który jest skomunikowany z Eurostarem do Londynu. Tylko że nie wiem, czy ten nocny wozi rowery, bo to świeżynka, uruchomiona pierwszy raz bodaj dopiero w tym tygodniu – a Eurostar w pandemii w ogóle przestał wozić rowery, a w tym roku znowu zaczął, ale też trzeba rower rozbierać i pakować w pudło, co kompletnie mija się z celem.
Alternatywą dla Eurostaru są promy albo pociągi LeShuttle, kursujące Eurotunelem między Calais a Folkestone. Tu roweru nie trzeba jakoś specjalnie przygotowywać, ale za to z dwóch przesiadek robi się ich co najmniej sześć, nie licząc dojazdu do samego Land’s End (tak czy siak trzeba jechać przez Londyn). Wyszły mi po trzy dni podróży w każdą stronę — prawie tydzień narzutu. To mogłaby być przygoda sama w sobie, ale stwierdziłem, że wolę ten tydzień poświęcić na pedałowanie.
Koniec końców uznałem, że rower trzeba po prostu wypożyczyć w Londynie. Koszt jest niebagatelny (ponad 250 funtów), ale wygoda jest tego warta. Rozważałem też, czy po prostu nie kupić jakiegoś roweru z drugiej ręki a potem go gdzieś zgubić, co wyszłoby pewnie taniej, ale jeśli mam przejechać półtora tysiąca kilometrów na nie swoim rowerze, to wolę na takim, o którym wiadomo, że ktoś oń regularnie dba i serwisuje.
Jak już rozważyłem te wszystkie zady i walety, to dalej planowanie poszło już łatwo.
Wylatuję we wtorek, 6 czerwca, krótko po południu – bez roweru, za to z sakwami zapakowanymi w walizę rejestrowaną. O 14 czasu lokalnego ląduję na Luton, skąd jadę do Londynu, gdzie wieczorem mam plany towarzyskie, a potem nocuję u Jane (dzięki!). W środę robię ostatnie zakupy, zostawiam walizę u Jane, zabieram sakwy i jadę na London Bridge, gdzie już czeka na mnie rower w wypożyczalni On Your Bike. Zakładam sakwy i niespiesznie ruszam na stację Paddington. Stamtąd o 23:45 ruszam nocnym pociągiem „Night Riviera” do Penzance w Kornwalii.
Zaszalałem i wykupiłem przedział jednoosobowy w wagonie sypialnym. Fajnie będzie zaczynać wyprawę w miarę wypoczętym.
Z Penzance do Land’s End, formalnie punktu startowego wyprawy, jest 15 km, które pokonam już rowerem. W Land’s End powinienem być w czwartek około 11 rano i to jest początek, dzień pierwszy. A potem… cała wyspa jest moja! Zainwestowałem £4 w pakiet tras GPX z cyclelejog.com, dzięki czemu nie potrzebuję planować całej trasy zawczasu. Będę improwizować na bieżąco, używając tych tras i ewentualnie map sieci National Cycle Network jako punktu odniesienia, ale z miejscem na zmiany, jeśli poniesie mnie fantazja. Na przykład wiem już, że trasa nakazuje jechać z Land’s End z powrotem przez Penzance tą samą drogą, a ja zrobię inaczej: pojadę bardziej na północ, przez Pendeen, by zahaczyć o St Ives, w którym byłem tylko raz i krótko, ale mnie zauroczyło i jest to jedno z moich miejsc na ziemi.
W John o’Groats planuję być najpóźniej 28 czerwca rano. Stamtąd potrzebuję dostać się do Inverness (pewnie pociągiem z Thurso albo Wick), gdzie wieczorem wsiadam w kolejny nocny pociąg, tym razem Caledonian Sleeper do Londynu. (Ciekawostka: w całym UK kursują tylko dwa pociągi nocne z wagonami sypialnymi i będę jechał oboma.)
Potem zostaje tylko oddać rower, zgarnąć walizę, dotrzeć do Luton i 29 czerwca wieczorem ląduję z powrotem w Warszawie.
Uff, rozpisałem się. Idę się pakować.