Dzień 7–9: O ludziach i spaniu na dziko
7. Wick – Berkeley – Gloucester – Stratford-upon-Avon – Snitterfield (104 km); 8. Snitterfield – Warwick – Castle Donington – Elvaston (105 km); 9. Elvaston – Long Eaton – Nottingham – Wroot (105 km)
Na kempingu Hogsdown Farm, z którego pisałem do Was poprzedni odcinek, spotkałem Stuarta. Stuart ma na oko koło sześćdziesiątki i mieszka z psą Penny w przyczepie, która przez jedną noc sąsiadowała z moim namiotem. Czasem przychodzą doń na herbatkę i plotki ludzie z okolicznych przyczep, jak Beth i Jerry.
Pierwsze pytanie, jakie mi Stuart zadał zaraz jak mnie zobaczył, brzmiało: „z Land’s End do John o’ Groats czy w drugą stronę?” A drugie: „chcesz herbaty?” Pewnie, że chciałem. Mógłbym zrobić sobie sam, ale z gotowaniem wody na gazie jest sporo zachodu, a miło napić się gorącego napoju zaraz po wylądowaniu. Pogadaliśmy chwilę, ja opowiedziałem o wyprawie, Stu o psie, o okolicy i o tym, gdzie można następnego dnia iść na śniadanie. Stu był tak miły, że podłączył na noc u siebie mojego powerbanka do ładowania, dzięki czemu na kilka dni mam spokój z prądem.
Stuart reprezentuje jeden z typów reakcji na moją wyprawę. Innym, częstszym, jest reakcja typu „zobaczył_m UFO”. „LEJOG? Serio?! HEJ, LUDZIE, TEN TU JEDZIE ROWEREM Z LAND’S END DO JOHN O’GROATS!!!”. To też jest na swój sposób miłe. Właściwie jedyne niemiłe rzeczy, jakie słyszę, to „nie mogę ci pomóc, bo nie”. Ale to za chwilę.
W środę późno się zwinąłem. Pojechałem do Berkeley zjeść śniadanie w polecanej przez Stuarta kafejce; muzeum Edwarda Jennera (odkrywcy pierwszej szczepionki przeciwko ospie prawdziwej), który tam właśnie się urodził, na razie odpuściłem. Może bym je zwiedził, ale spieszyło mi się do Derby. Ruszyłem więc dalej. Do Gloucester jechało się szybko (zaleta głównych dróg, tych z dużym ruchem), ale przebijanie się przez nie okazało się wyczerpujące. Kluczenie uliczkami, sprawdzanie trasy, wjeżdżanie co chwila na wyboiste chodniki pieszo-rowerowe, czekanie na czerwonym… Potem się okazało, że droga rowerowa do Cheltenham jest w budowie i raz jedzie się pięknym, zielonym, równiutkim asfaltem, by za chwilę lawirować między słupkami, barierkami i tablicami „NEW ROAD LAYOUT AHEAD”. A potem znowu kluczenie, czekanie i sprawdzanie.
Umyśliłem sobie, że dojadę tego dnia do Warwick, ale kiedy dotarłem do Stratford-upon-Avon (który będę nazywać Szekspirogrodem), była już dziewiąta wieczór, więc zmieniłem plany. Popatrzyłem na mapę kempingów w okolicy, myślę sobie: o, fajnie, są dwa prawie w samym mieście, tuż nad rzeką, jak się szybko rozbiję, to może jeszcze pójdę na spacer. Ale odbiłem się od obu miejsc. „Namioty? Nie prowadzimy”. Glamping pods? Ależ oczywiście. Caravans? Proszę bardzo. Ale zwykły namiot, taki dla plebsu? Schylać się po dziesięć funtów, jak zwierzęta?
Pomarudziłem pod nosem i ścigając się z czasem wyjechałem za miasto, gdzie Google Maps pokazywało dwa następne miejsca niedaleko siebie. Trochę pomyliłem drogę i w którymś momencie, już po ciemku, musiałem wyjechać na naprawdę ruchliwą A46-tkę, z tirami i pędzącymi autami, i przejechać nią jakiś kilometr. Niby byłem oświetlony, ale miałem duszę na ramieniu. A kiedy znalazłem wreszcie te miejsca, okazało się, że w obu bramy są zamknięte na głucho, jedno w ogóle nie odbiera telefonów, a drugie mówi „we can’t open the gate after 10pm”. Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan teraz zrobisz?
Rozbiłem się tej nocy na dziko, na nielegalu (achievement unlocked). Trafunkiem wypatrzyłem dogodne miejsce: na niewielkim wzgórku, przy krzyżu upamiętniającym ofiary wojny, między kamienną ławeczką a chaszczami, za którymi, w dole, biegnie wspomniana ruchliwa A46. Było bardzo wygodnie, tylko głośno. Szum samochodowy ukołysał mnie do snu.
Ale za to musiałem wstać i zwinąć się wcześnie (pierwsza reguła nocowania na dziko: przybywaj późno, wybywaj wcześnie), więc już po ósmej piłem kawę w sennym jeszcze Warwick, a do Derby – właściwie na jego opłotki – dotarłem po niezbyt spektakularnym dniu przed 17. Mogłem się spokojnie rozstawić i odświeżyć przed częścią towarzyską wieczoru.
A wczoraj Nottingham, siedziba szeryfa od Robin Hooda. W Nottingham rzeka Trent rozlewa się szeroko, tworząc liczne zakola, starorzecza i wysepki, i takimi wysepkami albo brzegiem poprowadzony jest szlak. Trochę to przypomina dziki prawy brzeg Wisły w Warszawie, ale nie jest aż tak dziewiczy – gdzieniegdzie zakotwiczone są łodzie mieszkalne, zdarzają się też nadrzeczne restauracje i kawiarnie. W jednym z takich miejsc przystanąłem na herbatę w największym kubku, jaki był, a przy okazji pozyskałem płyn do mycia naczyń do mikrobuteleczki po szamponie. Wreszcie mogę porządnie umyć menażkę i bidon! Wylotówka z Nottingham, niestety, ruchliwą drogą, przez co dopiero w ostatniej cbwili uświadomiłem sobie, że właśnie mijam las Sherwood.
Jest sobota rano, zbliżam się do półmetka trasy. Jestem już całkiem daleko na północy, na szerokości geograficznej Manchesteru i Liverpoolu. Nie chce mi się zwijać obozu, ale potem się fajnie jedzie, więc wysyłam i idę ruszać cztery litery.