Podsumowanie: Półtora Everestu
W moim rankingu piosenek z najdurniejszym tekstem wysokie miejsce zajmuje utworek Barbary Wrońskiej. To leci tak: „O serce, moje serce, już nie mam sił na więcej, o serce, moje serce, już nie mam sił, idę spać…” I to prawie cały tekst, ad nauseam. Swego czasu bawiliśmy się z Anną w podmienianie w nim części ciała. „O głowa, moja głowa coś dzisiaj niezbyt zdrowa…” Albo: „O dupa, moja dupa, ktoś chyba na nią upadł…”
O dupa, moja dupa! I różne inne części ciała, i mięśnie, o których nie wiedziałem, że je mam! Dopiero kiedy przestałem jechać i przesiedziałem trochę w pociągach, poczułem na dobre te ponad tysiąc mil. Paradoksalnie te części ciała, które podczas jazdy pracowały najintensywniej – mięśnie ud i łydek – prawie nie dają o sobie znać i jeszcze by jechały, za to znacznie trudniej na przykład mi się taszczy walizę: najwidoczniej trzymam kierownicę bardziej kurczowo, niż to konieczne. Pogryzły mnie różne rzeczy (albo dorobiłem się stada pryszczy, trudno orzec), a moja skóra zmieniła nieco kolor.
I tak, jestem zmęczony. To jest fizyczne, dobre zmęczenie, które teraz, w samolocie do Warszawy, powoli ze mnie schodzi. Powrót dodatkowo mnie wyczerpał, bo sprawdziłem prawie w ostatniej chwili, że pociąg z Thurso jednak nie jest 13:40 tylko 13:06, wyruszyłem później niż chciałem i zamiast spokojnych trzech i pół godziny na przejechanie 33 km na stację mam dwie i pół. Pod wiatr. Z przednim kołem, które zaczęło podejrzanie klekotać i bałem się o stan szprych. Więc – już bez bawienia się w skrajne punkty – zasuwałem, trzymając kciuki za rower i snując w głowie plany B („następnym pociągiem też powinienem zdążyć na Sleepera, ale będę potrzebował ubłagać obsługę, żeby mnie wzięli bez rezerwacji… ale to dopiero za trzy godziny, szkoda ich w Inverness… hm, a może złapię stopa? o, autobus do Inverness, może machnąć ręką na ten pociąg? e, nie, przy tym tempie zdążę”). Zdążyłem z dwudziestominutowym zapasem.
A w nocnym pociągu popełniłem strategiczny błąd i nie wyjąłem sobie zawczasu śpiwora z sakwy. Już około północy, jak zasypiałem i zaczęło mi się robić zimno, to zdałem sobie sprawę, że schowki bagażowe, gdzie podróżowały sakwy, są na noc zamykane. W efekcie raczej przedrzemałem kawałki tej nocy, niż ją porządnie przespałem. Dobrze, że miałem na sobie softshell, który przez całą wyprawę robił porządną robotę termiczną.
Tak więc niewyspany, zmęczony, ale szczęśliwy. I rozbudzony na tyle, że chce mi się wyciągnąć w samolocie karypla, pisać, liczyć i podsumowywać. No to pobawmy się w liczby.
Całkowita odległość: ok. 1716 km (1066 mil). Jak pamiętacie, nie korzystałem z odległościomierza rowerowego ani aplikacji – odległość ustalałem retroaktywnie każdego dnia na podstawie przebytej trasy i dystansu zapisanego w plikach .gpx. Kilometraże zaokrąglałem, więc błąd może być rzędu 20 km. Nie wliczam w to dystansu potrzebnego na dojechanie ze stacji Penzance do Land’s End ani z JoG do Thurso (sumarycznie ok. 56 km), ani oczywiście podwózki samochodem na drugą stronę Edynburga.
Średnia dzienna odległość: 85.8 km (min. 33 km, max. 137 km, odchylenie standardowe σ = 24.16 km).
Średnia prędkość: I don’t know and I don’t care! Zgaduję, że w typowych warunkach (po w miarę płaskim, przy niewielkim wietrze) jakieś 15 km/h, pod górkę lub z górki odpowiednio wolniej lub szybciej. Do tego częste postoje na zdjęcia, kawę/herbatę, żarcie. Ale ogólnie w dupie to mam. Nie jechałem po to, żeby się spieszyć (sprawdzić, o której pociąg).
Całkowite przewyższenie: Tu muszę polegać na danych zapisanych w trasach .gpx Andy’ego, za którymi, jak pamiętacie, podążałem dosyć dokładnie, ale na niektórych odcinkach robiłem skróty albo detoury – zgaduję, że to się mniej więcej wyrównuje. Jest jeszcze zonk, bo z tych samych gpx-ów gpx.studio podaje zupełnie inne sumy podjazdów niż GPX Viewer i gpxinfo. Te dwa ostatnie są zgodne, więc to im jestem skłonny wierzyć. W każdym razie wychodzi 13602 m podjazdu i prawie dokładnie tyle samo zjazdu. To tak jakbym podjechał z poziomu morza pod Mount Everest, potem zjechał, a potem jeszcze raz do połowy wysokości!
Liczba problemów z rowerem: 1 (słownie: jeden; przebita dętka – stukanie w szprychach ostatniego dnia pomijam, bo dojechały, zresztą może to tylko koślawo założone koło albo coś w tym stylu).
Noclegi: 15 pod namiotem (w tym 4 razy na dziko, w tym raz nielegalnie), 4 w ho(s)telach/B&B, 1 u kuzyna.
Całkowity koszt wyprawy: nieco ponad £2000 (ok. 10500 zł). Tak to się mniej więcej przedstawia w rozbiciu na kategorie:
Nie wliczam tu szpeju turystycznego (sakwy, śpiwór, namiot, materac), który kupiłem sobie specjalnie na tę wyprawę, ale posłuży mi jeszcze długo. Niektóre z tych kategorii są podliczone w miarę dokładnie, inne trochę „na oko” – część wydatków na żarcie i prezenty poszła z karty, część gotówką i o ile tę pierwszą mogę wysumować z wyciągów, to drugą muszę wymiarkować posiłkując się pamięcią i faktem, że za bodaj wszystkie kempingi płaciłem gotówką.
Dużo to czy mało? Sami oceńcie. Zgodnie z przewidywaniami, jedzenie okazało się najdroższą kategorią, ale sam jestem trochę zaskoczony, że dysproporcja między nim a noclegami wyszła aż taka – i to mimo tego ekskluzywnego hotelu. W tę kategorię wchodzą różne rzeczy: posiłki i napoje w knajpach, w tym napiwki; rozmaita spożywka ze sklepów; także rozmaite drobiazgi niespożywcze (zmywak, taśma klejąca, kartusz gazu…) pozyskane po drodze. Gdybym postawił na żywienie się własnym sumptem i w knajpach jadał sporadycznie, mógłbym pewnie spokojnie ściąć koszty w tej kategorii o jakieś 70%; ale stwierdziłem, że jak wakacje, to wakacje i będę korzystał z tego, że mnie stać.
To jeszcze spróbuję zgadnąć, jakie pytania moglibyście chcieć mi zadać, i odpowiedzieć na nie zawczasu.
Najlepsze momenty? Było ich trochę. Przejazd przez przełęcz Drumochter i suszenie się przy herbacie i kominku w hostelu w Dalwhinnie. Widoki na morze: w kornwalijskim Sennen Cove, w Northumberland, w Szkocji. Psia miłość w Crask Inn. Spokój tchnący od rzeki Camel. Życzliwe zainteresowanie i wsparcie ludzi. I wreszcie sam koniec: myśli z kategorii „brawo ja!”, „ale jak to już?” i „no, nareszcie” w momencie pacania znaku mety.
Kryzysy? O tak. Lubię własne towarzystwo, ale zdarzały się dni, kiedy otwierałem w namiocie zaspane oczy i myślałem „o nie, znowu trzeba pedałować”. Parę razy miałem przebłyski myśli, że sobie nie poradzę, jak przy problemach z namiotem albo dętką. Mozolne pedałowanie pod wiatr po prawie płaskim, kiedy prawie nie czuć było, że robię jakikolwiek postęp, jest demotywujące.
Co zrobiłbym inaczej? Niewiele! Na pewno przetestowałbym zawczasu namiot i odświeżyłbym umiejętności mechaniczno-rowerowe i szwalnicze. Może wydłużyłbym wycieczkę o parę dni, żeby mieć więcej czasu na eksplorowanie, zwiedzanie mijanych miasteczek, muzeów itd.; tempo, o którym myślałem, że jest niezbyt intensywne, było jednak w dłuższej perspektywie sporym wyzwaniem. Ale summa summarum większość decyzji, jakie podjąłem, okazała się trafna.
Po co to wszystko? Mógłbym powiedzieć, że dla owego poczucia dumy i satysfakcji z zakończonego zadania na sam koniec. Ale to tylko drobna część prawdy. Tak naprawdę, jak śpiewali Skaldowie, nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go. (Królików było swoją drogą sporo, ale za szybko uciekały, żebym zdążył któremuś zrobić fotkę.) Każdy widok po drodze, każda drobna przygoda, każdy przejechany kilometr ma dla mnie wartość i gdzieś tam zostanie we wspomnieniach.
Czy pojechałbym jeszcze raz? Pewnie! Kiedy ruszamy?
Jak się czuję? O zmęczeniu i satysfakcji już wspominałem, ale czuję też ogromną wdzięczność. Dla całego świata i wszystkich okoliczności, które się tak ułożyły, że mogłem pojechać. Dla wszystkich, którzy mnie do tego zachęcali i zrobili mi miejsce – Anno, dla Ciebie szczególnie. Dla samego siebie. Dla życzliwych ludzi, których spotkałem i z którymi rozmawiałem po drodze. Dla tych, którzy mi pomogli, kiedy tego potrzebowałem, oraz którzy zaoferowali wsparcie nawet gdy nie byłem w potrzebie. I wreszcie dla Was, którzy się zapisaliście na ten newsletter i czytaliście moją pisaninę.
I może jeszcze na koniec kilka słów o newsletterze właśnie. Napisałem przez ten miesiąc 18 odcinków (wliczając ten, który właśnie czytacie), o łącznej objętości ok. 100 KB tekstu (ok. 14500 słów) – to trochę ponad dwie trzecie rozmiaru „Alicji w Krainie Czarów”. Na dostawanie listów z trasy zapisały się 22 osoby, w tym kilka już jak byłem w drodze (a jedna osoba się w międzyczasie wypisała). Każdego emaila otwierało ok. 60–70% subskrybentów. Ale czytaliście mnie też przez WWW – łącznie wszystkie odcinki zanotowały ponad 2 tys. wyświetleń.
Jak Wam z tym było? Dostałem po drodze dużo dobrych słów, ale jeśli to była dla kogoś strata czasu albo źródło frustracji, to też chcę wiedzieć. Zwłaszcza że jestem świadom niedostatków platformy. Substack reklamuje się jako narzędzie dla ludzi piszących, ale jak większość kontentu w internecie, w pogoni za zasięgami jest nachalny i włazi czytelnikom w prywatność, bez szacunku dla ich czasu i swobody wyboru. „Hej, hej, zapisz się! Podaj mejla! Na pewno nie? A może jednak? Fajnie, że przeczytałeś, to może przeczytaj coś jeszcze?” No litości. Bardzo tego nie lubię i gdybym miał czas, zrobiłbym własne narzędzie.
Newslettera zostawiam tak jak jest. Może kiedyś go wskrzeszę, jak mi przyjdzie jeszcze jakaś ciekawa wyprawa do głowy, ale na razie nie planuję nowych wpisów. Gdyby Substack Was spamował, to się wypiszcie. Zamierzam za to zebrać istniejące, opracować je i wrzucić w jedno miejsce w Sieci, już poza Substackiem, gdzie będzie można powspominać LEJOG 2023 i pooglądać zdjęcia.
Jeszcze raz dzięki, że byliście ze mną! W nagrodę za wytrwałość – garść fotek z powrotu na koniec.